Wysłuchałam kilkudziesięciu minut rozmowy Krzysztofa Stanowskiego z Panem Janem Lubomirskim, utrzymującym półformalny tytuł "księcia". Cóż, nie ukrywam, że jestem negatywnie nastawiona do wszelkiej tytulatury - czy to wynikającej z urodzenia, czy z innych osiągnięć. Po prostu jakoś źle mi to brzmi. Może to po części wynika z mojego głębokiego egalitaryzmu, a może po części z głębokiej wiary w równość wobec Boga. Pewnie jedno i drugie.
Z pewnością Pan Jan jest dobrym gawędziarzem, człowiekiem inteligentnym i potrafiącym być uroczym. Nie odbieram mu tych przymiotów. Sporo mówi o wierności wobec Ojczyzny, co także brzmi dobrze w moich uszach. Mam jednak mocny dystans wobec ubierania w piękne słowa pewnej wielowiekowej praktyki, która na naszych ziemiach polskich rozwinęła się w sposób szczególny. Była to praktyka wewnętrznej kolonizacji społecznej, traktowania ludzi jako elementu potrzebnego jedynie do utrzymania własnego majątku. Oczywiście ktoś powie, że system feudalno-pańszczyźniany był obecny wtedy w całym świecie, to prawda, ale to nie zmienia mojego stosunku do tego systemu. Ktoś może mi zarzucić, że piszę to z perspektywy "chłopki z chłopów". Tak, to prawda - nie mam ani arystokratycznych, ani szlacheckich korzeni. Cała moja rodzina to chłopi, którzy pokoleniami żyli na wsi, rodzili się na niej i umierali. Moje dzieciństwo związane było z domem, który miał ponad 100 lat, który nie miał ubikacji, do którego prąd doprowadzono pod koniec lat 70-tych. Cóż, uznając Boży zamysł mogę powiedzieć, że przyjmuję to z perspektywy czasu jako rzecz zastaną, widocznie to było po coś. Ani nie cierpię z tego powodu, ani nie czuję moralnej wyższości nad tymi, którzy mieli lepiej. Po prostu historia jak setki innych.
Czuję jednak moralną wyższość nad tymi, którzy się wyparli swojej przeszłości, którzy choć podobnie jak ja pochodzą jak "chłop z chłopa", dziś udają "szlachciców z Wilanowa". Parweniusze z kredytem na 30 lat, "Europejczycy", których przodków za komuny do władzy wyniosła podobna im hołota, wreszcie "światowcy", którzy swoją "nowoczesność" demonstrują pogardą dla polskości. "Unijczycy pochodzenia polskiego" - najgorsza, najbardziej obrzydliwa grupa "Polactwa". Tak, do nich odczuwam nie tylko niechęć, ale i pogardę.
Być może stosunek do własnych korzeni, rodziny, tradycji i przeszłości, jest właśnie miarą człowieczeństwa.
Istnieje mit o tym, że "za komuny wszystko było źle, ale przynajmniej reforma rolna była potrzebna". Tak, reforma rolna była niezbędna, ale bzdurą jest twierdzenie, że jest tylko i wyłącznie zasługą "komuny". Reforma rolna prędzej czy później byłaby przeprowadzona i to w o wiele lepszych i uczciwszych warunkach, także w innym systemie politycznym. Po prostu system parafeudalny znany jeszcze z lat 30-stych, nie był do utrzymania. Dlatego nie uznaję mitologizowania komuny, bo ta mitologizacja jest po prostu nieprawdziwa, podobnie z resztą jak mitologizowanie z kontekście walki z analfabetyzmem. Walka z analfabetyzmem i reforma rolna miała miejsce także w kraju porównywalnym wielkością i potencjałem ludnościowym, który także leży w Europie. Mam na myśli Hiszpanię. Tam komuny nie było, a wręcz przeciwnie - Franco rządził twardą ręką. To nie jest pochwała Franco, tylko stwierdzenie faktu.
Słowem - śmierć komunie, niech żyje egalitarna Polska, Polska równych szans dla każdego, Polska współpracy całego Narodu. Brzmi to pompatycznie, ale tak naprawdę to jedyna droga do rozwoju.